Po sukcesie na Węgrzech mamy kolejny, równie spektakularny sukces. Relacja Pawła Nowaka "Boulli"
https://www.facebook.com/permalink.php? ... 3983200115Tekst dla tych co nie zostali złapani jeszcze przez FB
"W pierwszej kolejności poza kolejnością gratuluję ekipie startującej w Gyula. W szczególności gratulacje dla An.
A teraz na ciepło dopóki nie opadły emocje.
Pierwszy turniej w Hainan.
Hala, 60 m, tarcza 120, 13 torów, po cztery drużyny na tor, 6 serii po 6 strzał. Zagranicznych drużyn było 22.
Wyniki? Podano jedynie osiem najlepszych drużyn, wszystkie chińskie i nie podano żadnych wyników. Tak więc z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mamy 9 miejsce wraz z 43 innymi drużynami. I to w zasadzie wszystko co można powiedzieć o tym turnieju.
Jainca, to już inna bajka.
Ten turniej to esencja tradycyjnego łucznictwa tybetu. Co prawda okrojono „tradycję” i organizatorzy poszli w kierunku sportowych zawodów ale esencja czyli kopczyk ziemny (trójkątna pianka) i rywalizacja drużynowa do ostatniej strzały pozostały. Nie było fanklubów z transparentami, nie było „celowniczych” polewających kopczyk wódką, nie było słabych drużyn reprezentujących poszczególne miejscowości w okolicy.
Tym razem większość Chińskich drużyn to reprezentanci klubów łuczniczych z poszczególnych prowincji. W zawodach brało udział 22 drużyny zagraniczne, te same co w Hainan.
Uczestników podzielono na osiem grup, po sześć drużyn w grupie. Do półfinału wchodzi po jednej najlepszej drużynie z każdej grupy. W naszej grupie byli zwycięscy ostatniego turnieju sprzed dwóch lat, dwie drużyny klubów łuczniczych, jeden Chińczyk, który był tak dobry, że sam strzelał przeciwko drużynom pięcioosobowym (takich osób było trzech w różnych grupach) oraz drużyna zagraniczna z Iranu.
Na dwóch torach przy stadionie strzelało sześć grup a dwie ostatnie strzelały na nowych torach w nowej części miasta.
My strzelaliśmy na starych torach. Najczęściej przerwy pomiędzy strzelaniem to trzy godziny siedzenia i obserwowania zmagań innych. Żadnego strzelania na próbę, żadnego trenowania i prób wstrzelania się. Podchodzisz strzelasz dwie strzały i już.
Każdy pojedynek to emocje, strzelanie na 60 m nie należy do popularnych dystansów na naszych krajowych zawodach. Dlatego każde trafienie, niskie czy wysokie, cieszy a każdy wygrany pojedynek z drożyną, dla której takie strzelanie to codzienność, jest jak Wigilia i Wielkanoc razem. Dlatego tym bardziej jesteśmy dumni, że jako jedyna drużyna zagraniczna wyszliśmy z grup i aby sukces był pełniejszy jako jedyna drużyna z ośmiu półfinalistów mieliśmy komplet pięciu zwycięstw w grupie.
Gdyby tutaj zakończyć opowieść i tak byłby to niesamowity sukces naszej drużyny ale zabawa trwa nadal.
Osiem półfinałowych drużyn podzielona na dwie grupy i pojedynki rozpoczęły się od nowa. Najlepsze drużyny z grupy walczyć będą o 1 i 2 miejsce, drugie w grupie o 3 i 4.
Nasz pojedynek był jako pierwszy. Z marszu zaraz po przybyciu rano na tor. Przegraliśmy. Następny był już bardziej zacięty. Wygraliśmy pierwszą cześć ale przeciwnik wyrównał w drugiej części. Dogrywkę również wygrali rywale. Trzeci pojedynek należał do nas.
W sumie nie jest źle, myślimy, wygraliśmy jeden pojedynek, mamy siódme miejsce, możemy iść. Po co siedzieć i czekać godziny skoro z takim wynikiem nie możemy liczyć na nic poza końcówką tabeli.
Nie pozwolono nam wyjść i kazano czekać. Po ponad godzinie przyszły wyniki. Jakieś zamieszanie. Trzeba dostrzelać i będzie pojedynek o piąte miejsce. Piąte, w sumie o marchewkę. Idzie strzelać Ninja i Jacek, „Chłopaki bez spiny strzelajcie na luzie”. Dopiero jak podeszliśmy do kopczyka widzimy, że do strzelania przygotowują się trzy drużyny z naszej grupy. Oprócz nas, jeszcze dwie. Co jest grane. Tłumaczka tłumaczy na spokojnie, że to nie o piąte miejsce ale trzy drużyny mają jednakowy wynik. Jedno zwycięstwo, dwie porażki i pięć „małych” punktów trafień. Zwycięzca pojedynku przechodzi do finału. O Q......, nic nie powiedzieliśmy chłopakom, nie ma co ich stresować. Wystarczy, że my właśnie mieliśmy już dwa zawału i jeden wylew krwi do mózgu. A to dopiero początek.
Ogólnie trafiano w okolicy środka tarczy ale to nie nasza strzała była najwyżej. Ostatnia seria. Strzała chińskiej drużyny trafia dwadzieścia cm od wierzchołka, powyżej białego kółeczka, drużyna wiwatuje. Po kilku sekundach strzała drugiej drużyny poprawia wynik. Trafił pięć cm wyżej. Nie do pobicia, nie ma szansy. Błąd, w tym momencie kilka cm od wierzchołka wbija się strzała i z niedowierzanie widzimy, że to strzała Jacka. Jesteśmy w finale. Na stadionie słychać Polan, Polan. My mamy kolejne zawały a strzelający Chińczycy nie rozumieją co się stało.
Jesteśmy w finale, mamy pojedynek o trzecie miejsce.
Naszym przeciwnikiem jest drużyna reprezentująca Pekin. Sami rozumiecie jaki to poziom. Tym bardziej jesteśmy szczęśliwi wygrywając pierwszą cześć pojedynku ale w drugiej części, ostatnią strzała, doprowadzili do remisu. Ostatecznie wygrali dogrywkę a my wygraliśmy czwarte miejsce.
Ostatni dzień dostarczył nam takich emocji, że dziwię się iż nikt nie zszedł na serce albo nie zabrano do wariatkowa. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje. Od zrezygnowania i pogodzenia się z siódmym miejscem aż do momentu uświadomienia sobie, że walczymy w finale. Nawiązaliśmy równorzędna walkę z najlepszymi drużynami Chin na ich terenie, ich warunkach i ich tradycji.
Myślę, że godnie reprezentowaliśmy nasz kraj oraz polskie łucznictwo tradycyjne.
Na tym kończę przydługawy opis ale emocje nadal buzują i potrzebuję kilku dni aby to przetrawić.
PS
Moim największym sukcesem tego wyjazdu było to, że nie zastrzeliłem żadnego Chińczyka a zwłaszcza mundurowego."